O przekonaniach i mitach dotyczących dzieci i ich wychowania
Rodzicielstwo wcale nie rozpoczyna się z chwilą, kiedy po raz pierwszy przychodzi nam nakarmić, przewinąć czy wykąpać nasze nowo narodzone dziecko. Nasze rodzicielstwo zaczyna się długo, długo wcześniej… Dokładnie wtedy, kiedy zaczyna się historia naszej rodziny. Sposób wychowania: troska, opieka, bliskość, miejsce w hierarchii rodzinnej, a nawet sposób zwracania się do dzieci był nam przekazywany z pokolenia na pokolenie. My zaś, jako rodzice, łączymy w sobie zbiór tych „rodzinnych wzorców wychowania” oraz sumę doświadczeń własnego dzieciństwa. Lubimy nazywać to zdrowym rozsądkiem i ufać, że to jest dobre.
Zarówno nasze dziecięce doświadczenia, jak i system rodzinny, w którym funkcjonujemy, są silnie indywidualne i nierzadko tylko częściowo uświadomione. Dochodzi do tego kontekst kulturowy, religijny i ekonomiczny, w jakim my, nasi rodzice i nasi dziadkowie dorastaliśmy jako dzieci. Biorąc pod uwagę wszystkie te kształtujące nas aspekty, trudno się zgodzić z przekonaniem, że by „dobrze wychować dziecko”, wystarczy zachować zdrowy rozsądek. Ponieważ dla każdego z nas zdrowy rozsądek będzie oznaczał coś innego. Weźmy jako przykład sen dziecka: dla jednych z nas w granicach zdrowego rozsądku zmieści się wspólne spanie z dzieckiem w łóżku rodziców, dla drugich jest to wyraz przesady, przekraczania granic, budowania złych nawyków, zaburzenia hierarchii rodzinnej, seksualizacji dziecka albo rozpieszczania. Czy któraś ze stron ma rację? Nie sposób tego jednoznacznie rozstrzygnąć, a zbrojenie się w naukowe argumenty i tak niewielu przekona. Wchodzimy bowiem na delikatny grunt naszych indywidualnych doświadczeń z dzieciństwa, a co za tym idzie – silnie zakorzenionych i często nieuświadomionych przekonań.
W tym, co sami przeżyliśmy jako dzieci, tkwi ogromna siła, która determinuje nasze postrzeganie dziecięcej natury, rodzicielstwa i samego procesu wychowania. Inaczej mówiąc, mimo szczerych chęci, bez świadomej pracy nad sobą, będziemy traktować nasze dzieci tak, jak i nas traktowano.
Niestety, duża część z nas, przeżyła sporo upokorzeń (bicie, wyzwiska, zawstydzanie), odrzucenie („Niech się wypłacze”, „Nie noś, bo się przyzwyczai”), bezsilność (karmienie na godziny, „Nie właź, nie skacz, bądź cicho”), wymuszanie („Nie wstaniesz od stołu, dopóki nie zjesz”), niezrozumienie („Nie płacz, nic się nie stało”, „Nie przesadzaj, co ty masz za problemy!”) i wiele innych, pomniejszych zaniedbań. Szokujące, a jednak prawdziwe. I nie jesteśmy w tym sami. Pokolenia dzieci przed nami przeżywały to samo. Ponieważ tamte dzieci, dokładnie tak jak my, kochały swoich rodziców, uczucia gniewu, sprzeciwu, złości, poczucia krzywdy, smutku spychały w głąb siebie;i próbowały o nich zapomnieć lub zracjonalizować („Dostawałem lanie, bo na nie zasłużyłem. Dzięki temu wyrosłem na porządnego człowieka”).
W ten sposób kręciło się błędne koło przekonań o złej naturze dziecka, która „wiecznie czegoś chce”, którą trzeba trzymać w ryzach, bo inaczej „dziecko wejdzie nam na głowę”.
Stawanie się rodzicem
Zamiast więc pokładać tak dużo zaufania w zdrowym rozsądku, warto przede wszystkim przyjrzeć się temu, co w nas samych budzi strach, nadmierną troskę, potrzebę kontroli, irytację i jest dla nas „nie do zaakceptowania”. Potem zweryfikować nasze przekonania i wiedzę na temat podstawowych psychologicznych potrzeb, z którymi przychodzi na świat każde dziecko: bliskości, kontaktu i akceptacji. I w końcu trzecie, ale najważniejsze w odzyskaniu zaufania do siebie samego (zarówno jako rodzica, jak i człowieka w ogóle): zadbać o swoje własne „wewnętrzne dziecko”. Zauważyć je, wysłuchać, otoczyć troską. Już z pozycji dorosłego człowieka odkryć, wyrazić i włączyć w obręb swojego życiowego doświadczenia wszystko to, co przydarzyło nam się w dzieciństwie, a co – często skutecznie – próbowaliśmy wymazać z pamięci.
To, co psychologia rozumie pod pojęciem „wewnętrznego dziecka”, wiąże się z zaznaczaniem własnych granic, mówieniem „tak” i „nie”, naturalną umiejętnością wyrażania uczuć i potrzeb, samostanowieniem i spontaniczną zabawą.
Zachowanie naszych dzieci staje się często wskazówką w odkrywaniu wypartych przeżyć. To, co nas drażni, złości, blokuje – „za głośny” śmiech, „głupie” zabawy, bezpośredni język („Chcę pić”, „Jeść!”, „Daj mi to”) – czyli „niegrzeczne” zachowanie, może być odbiciem tego „podejrzanego dziecka” w nas, któremu warto poświęcić czas i uwagę – dla dobra nas samych, naszych dzieci i kolejnych pokoleń. Tylko w ten sposób jesteśmy w stanie przerwać błędne koło przekonań i zaakceptować rytm dziecięcych potrzeb.
Rzeczy ważne i ważniejsze:
To, w jaki sposób funkcjonujemy w relacjach rodzinnych w znacznym stopniu zależy właśnie od tego jak sami byliśmy postrzegani i traktowani przez naszych rodziców. Nasze wewnętrzne przekonania na temat roli ojca/ matki/ dziecka i tego, jaka powinna być rodzina, przekładają się na nasze zachowanie i codzienne wybory.
Inaczej funkcjonuje matka przekonana, że „tylko wtedy będę dobrą mamą, kiedy dzieci będą miały codziennie obiad z dwóch dań, a do tego deser”, niż mama, która ma w głowie myśl: „daję sobie prawo do gotowania X razy w tygodniu. W pozostałe dni możemy coś zamówić.”
Wielość rodzicielskich obowiązków jest ogromna, a doba liczy zaledwie 24 godziny – dlatego, by zadbać o siebie, rodzice muszą przede wszystkim dostrzec, że tego potrzebują. Niby oczywiste, a jednak… Tylko silna, uświadomiona potrzeba wiąże się z dużą wewnętrzną motywacją do działania i jej zaspokojenia.
Kolejnym krokiem będzie przeorganizowanie rodzinnych priorytetów pod kątem tego, co jest aktualnie ważne. Może się okazać, że jednak z czegoś możemy zrezygnować, czegoś robić mniej, a czegoś więcej, a do tego wszystkiego jeszcze poprosić kogoś o pomoc: dziadków, przyjaciół, sąsiadów. Taka analiza pomaga dorosłym dostrzec, że np. wieczorne 15 minut dla siebie jest w tym momencie życia ważniejsze, niż codzienne sprzątanie dziecięcego pokoju! Warto głęboko wsłuchać się w swoje potrzeby i zauważyć konsekwencje wynikające z naszych wyborów.
Potrzeby rodzica a potrzeby dziecka
„Z pustego i Salomon nie naleje”. Można odnieść te słowa bezpośrednio do zasobów fizycznych i psychicznych, z których rodzic czerpie siły. Rodzic stanowi źródło mocy – pełni także funkcję termostatu emocjonalnego swojego dziecka. A skoro rodzic jest źródłem regulacji emocji, to dorośli pozbawieni zasobów powodują, że z tym samym brakiem będzie się borykać dziecko.
Warto zatroszczyć się o swoje potrzeby. Oczywiście, nie jest to łatwe. Niekiedy będzie wymagało od rodziców opanowania trudnej sztuki odpuszczenia (bałagan zaczeka), częściej – pomocy osób drugich, trzecich i czwartych. To ostatnie jest z korzyścią dla dziecka, w ten sposób zapewniamy mu konieczną korektę wzorca: każdy popełnia błędy, jednak jeśli dziecko przebywać będzie z wieloma różnymi dorosłymi, będzie mogło obserwować wiele różnych zachowań, które potem wcieli we własne życie.
Dbanie o własne potrzeby uczy dziecko, w jaki sposób ono samo może się troszczyć o swoje.
Jesper Juul mówił, że o prawdziwej jakości naszego rodzicielstwa decyduje gotowość podjęcia wyzwań stawianych nam przez dzieci. Wyzwania te polegają niejednokrotnie na poszukiwaniu strategii pozwalających nam osiągnąć taką jakość relacji w rodzinie, jakiej pragniemy. Dotyczą one wewnętrznej pracy, którą podejmujemy, by wzmocnić własne poczucie wartości, porzucić automatyczne schematy reakcji, nauczyć się empatycznego kontaktu ze sobą samym i dzieckiem i móc stać się odpowiedzialnym przywódcą stada. Jak mówił, „Nikomu ta sztuka nie udaje się codziennie, ale wystarczy, jeśli powiedzie się od czasu do czasu”.
Szukanie równowagi między potrzebami rodziców a potrzebami dziecka jest jednym z kluczowych elementów rodzicielstwa. Na szukaniu, a nie znalezieniu. Ponieważ od dnia urodzenia, przez kolejne lata życia dziecka, jego potrzeby będą się zmieniać i tylko elastyczne reagowanie rodziców na te zmiany pozwoli na nowo przywracać równowagę w relacji rodzic – dziecko.